piątek, 20 czerwca 2014

Mścichy, 19.06.2014 r.

Bo tam jest wieża widokowa... na końcu drogi... W ubiegłym roku jakoś jesienią nas tam zawiało, niestety nie byliśmy za bardzo przygotowani na warunki terenowe i do wieży dojść się nie udało. Nie udało się również odnaleźć skrzyneczki ukrytej w tej okolicy. Czyli fiasko. Ale okolica jak najbardziej godna odwiedzenia, co tez uczyniliśmy pod koniec kwietnia  tego roku. Tym razem uzbrojeni w odpowiednie obuwie - czyli kalosze. Niestety, mimo tak wypasionego sprzętu (czyt. kalosze) do wieży widokowej również nie udało się dotrzeć. 




Czwarta chyba z kolei kałuża, a właściwie rozlewisko było zbyt głębokie. Ale spacer był :) Skrzynki oczywiście brak - no bo skoro wcześniej jej nie było to czemu miałaby się teraz pojawić? ;) Temat nęcił, korcił... no bo jak to tak? Nie dojść do wieży widokowej? Przecież tak nie można !
Czerwono w kalendarzu się zrobiło, do pracy iść nie trzeba to jedziemy :) No to pojechali. Keszy po drodze za bardzo nie ma, to i w miarę szybko dotarliśmy na miejsce. Zmiana obuwia na te bardziej gumowe i można maszerować. Z wpisu na blogu Psikiszka wyszło nam że problemów z dotarciem do wieży nie powinno być - skoro on dał radę rowerem to my w kaloszach tym bardziej. I faktycznie sucho jakoś po drodze. Tam gdzie kiedyś kałuże były, trochę błota tylko zalega. A i gorąco do tego było... jakoś nam te kalosze nie pasowały. Przecież nie będziemy się wracać do keszowozu celem zmiany obuwia na bardziej lepsze... To sobie szliśmy... Od miejsca postoju keszowozu do wieży widokowej jest około 2,5 km. A że okoliczności przyrody zacne to i droga nie dłużyła się. 


Po drodze mijaliśmy miejsca w których poprzednio stała woda, przyjemnie przejść suchą nogą :) Kesz "Biebrzańskie Ptaki - OP0350" oczywiście się odnalazł - w końcu Psikiszek go ładnie zreaktywował. Nawet jakieś zwierzątka po drodze były i dla Ewy udało się kilka z nich uchwycić w obiektywie aparatu :) 







No to tak sobie szliśmy i szliśmy i ukazała się oczom naszym ONA, czyli wieża widokowa ;) Oczywiście niedaleko wieży musiał być cypelek czy też inna wysepka z dojściem przez mały strumyczek. No i się okazało, że strumyczek i owszem mały, ale grunt obok jakoś tak nie ma... gruntu. I się mi lewa noga troszku zanurzyła. 



Kalosze zdały egzamin - błoto które do nich wierzchem wleciało nie wydostawało się na zewnątrz. Znaczy szczelne. Przy wesołych odgłosach wydobywających się obuwia podwodnego pomaszerowaliśmy na wieżę. Katastrofa katastrofą ale widoki oglądać trzeba. 


Na wieży przy salwach śmiechu dokonaliśmy skomplikowanej czynności zdjęcia feralnych kaloszy ( ehhh te chińskie profile nijak nie pasujace do europejskich stóp). 


Decyzja mogła byc tylko jedna - te 2,5 km do keszowozu wracam pieszo, na bosaka ;) Jeszcze tylko mycie kaloszy i spodni w rzece i można maszerować. 





W sumie... nie doceniałem wygody jakie zapewniają jakiekolwiek buty, jakiż to komfort i wygoda posiadać ochronę stóp :) Pomęczeni ale zadowoleni wróciliśmy do domku. W sumie dobrze, że było z przygodami - przynajmniej będzie co wspominać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz