czwartek, 8 maja 2014

02.05.2014 Wołosate, Solina

Nawiązując do poprzedniego wpisu, odnośnie kwatery. Jak się okazało nie było tam ogrzewania, nigdy. Po zimie mury były mocno wyziębione i w środku było zimno, a nawet bardzo. Do tego wentylacja była na tyle mizerna, że wilgoć nie miała jak uciec. Ubrania suszyliśmy w samochodzie ;) Także mimo tego, że wyposażenie pokoju naprawdę było na niezłym poziomie, to przebywanie na kwaterze do komfortowych nie należało. Zapewne latem nie ma takiego problemu, ale na majówce było po prostu nieprzyjemnie. W sumie nie przyjechaliśmy w Bieszczady, żeby siedzieć na kwaterze, ale chciałoby się wracać do przyjemnego i ciepłego pokoju. 
Na drugi dzień naszego pobytu zaplanowaliśmy wizytę w miejscowości Wołosate i wejście na najwyższy szczyt polskich Bieszczadów czyli Tarnicę. Od naszej kwatery do Wołosatego jest jakieś 70 km, tyle że nie przewidziałem zawiłości bieszczadzkich dróg... i wyszło że pokonanie tej odległości zajmuje dużo czasu. Droga dość wąska, kręta - prędkość przelotowa 50-60 km na godzinę. Do tego serpentyny przy podjeździe lub wjeździe na wzniesienia - coś pięknego. Przyzwyczajony do naszych nizinnych dróg miałem niesamowitą frajdę z pokonywania zakrętów i wzniesień. Tym bardziej że pierwszy raz zetknąłem się z 360 stopniowymi zakrętami. Zauważyliśmy również dość ciekawe zjawisko - przy przewyższeniu o około 100 metrów, zaczynają się przytykać uszy i czuć wzrost ciśnienia :) Dla nas była to całkowita nowość. Sama droga była dość zatłoczona - jednak majówkowy weekend nie jest najszczęśliwszym czasem na wyprawę dokądkolwiek. Na szczęście widoki zrekompensowały nam te niewygody :) Nawet pogoda dopisywała. W samym Wołosatym jest oczywiście parking, ostatni przed szlakiem. A cóż to oznacza, że jest on ostatni? Ano to, że jest płatny. I nie ważne na ile czasu zostawia się auto, opłata jest stała i wynosi 12 zł. Wyjścia nie było i samochodzik został na tymże parkingu. Przeorganizowaliśmy się z turystów zmotoryzowanych na turystów pieszych i ruszyliśmy na podbój górskich szlaków. Żeby za mocno się nie stresować, miałem wgrany do nawigacji zapis śladu z drogą na Tarnicę. Jak się okazało udało nam się ominąć dzięki temu punkt w którym kupuje się bilety na wejście w góry? Początek trasy nie był jakoś specjalnie trudny, ot trochę pod górę.


Dopiero potem zaczęły się schody...


Ogólnie sam szlak jest dość wymagający (przynajmniej w naszym odczuciu) niestety nie udało się nam go pokonać. Ewa z przyczyn zdrowotnych musiała zrezygnować, ale doszliśmy całkiem blisko szczytu, bo na wysokość 1160 m n.p.m. :)


tabuny ludzi - i tak cały czas


Schodzenie w dół było już o wiele przyjemniejsze, aczkolwiek poznaliśmy nowe partie mięśni co do których istnienia pojęcia nie mieliśmy ;)


W sumie całkiem dobrze wyszło, bo po drodze na dół rozpadało się. Potem dowiedzieliśmy się że na Tarnicy padał całkiem spory grad i było bardzo nieprzyjemnie. Nas zmoczył zwykły deszcz, bez żadnych efektów specjalnych.


A na dole udało nam się podjąć skrzyneczkę "Wołosate - OP03E1". Mnie najbardziej zaciekawił studzienny żuraw, co ciekawe całkiem sprawny i działający.




Jako że górska wyprawa zajęła nam mniej czasu niż zaplanowaliśmy, trzeba było zagospodarować resztę dnia. W pierwszej kolejności powrót na kwaterę po suche ubrania i jedziemy na Solinę. Pogoda się trochę popsuła, bo zachmurzyło się i ochłodziło, ale przynajmniej przestało padać. A Solina? Robi wrażenie. Mimo tabunów ludzi i wszechobecnych straganów. Wspominałem już że za parkowanie samochodu trzeba zapłacić? ;)





Oczywiście na koronie tamy jest skrzyneczka "Zapora w Solinie - OP749A". Z jej podjęciem było trochę zabawy, bo jednak ludzi tłum, ale ostatecznie się udało.



w dole widać pracownika zapory - co daje wyobrażenie o wielkości zapory

Już w drodze do samochodu natknęliśmy się na ciekawostkę - pojemnik na monety wrzucane na szczęście i miejsce na zawieszanie kłódek - na nieszczęście ;)



Oczywiście zgłodnieliśmy - w poszukiwaniu jedzenia dotarliśmy do Polańczyka. Miejscowość która żyje tylko w sezonie - zimą nic tam się nie dzieje. A atmosfera w Polańczyku? Wakacyjno - konsumpcyjno - urlopowa i tabuny ludzi. Oczywiście parking płatny. Był za to punkt widokowy przy którym była skrzyneczka. Niestety ze względu na obecność turytów, skrzynki podjąć się nie udało.


Zmęczeni, ale zadowoleni wróciliśmy na naszą zimną kwaterę ;)

Trasa

środa, 7 maja 2014

01.05.2014 Białystok - Bachlawa

Nadejszła majówka, więc trzeba gdzieś się udać. Miał być Kazimierz Dolny ale palec się na mapie omsknął i wyszły Bieszczady. Z Białegostoku do Bachlawy (trochę za Leskiem) wychodzi coś koło 530 km, czyli całkiem sporo. Dlatego nie nastawialiśmy się za bardzo na keszowanie po drodze - trzeba po prostu tam dojechać. Wg map googla czas przejazdu to około 7h 19 m Biorąc pod uwagę przerwy na trasie, jakiś obiad wyszło nam, ze około 10 godzin powinno nam wystarczyć. Z Białegostoku wyjechaliśmy o 7:40 - czyli prawie tak jak było zaplanowane. Pierwszy przystanek na trasie wypadł po 160 km, jakoś wpadła nam w oko tablica Międzyrzec Podlaski to postanowiliśmy tam zajechać. Nawet była tam jakaś skrzynka, ale z racji nabożeństwa nie było za bardzo jak jej podjąć. Jak już byliśmy na miejscu to trzeba było rozprostowac nogi i trochę przeszliśmy się po centrum miasteczka. Oprócz całkiem smacznych lodów udało nam się znaleźć dość ciekawy szyld ;) 


Pogoda sprzyjała dłuższym spacerom, ale czas nas gonił. Ruszyliśmy zatem dalej. Nie zajechaliśmy za daleko - w Lubartowie kolejny przystanek, tym razem bardziej udany keszowo. Udało nam się podjąć skrzyneczkę "Kościół Św. Anny - OP80CM" oraz "LUBARTÓW – pałac Sanguszków - OP809Z".

Kościół św. Anny w Lubartowie

i gdzie on jest ten kesz? ;)

O ile ta przy kościele nie była jakoś specjalnie specjalna, to ta przy pałacu Sanguszków dostarczyła nam sporo radości. Najzwyczajniej w świecie tam jest ładnie :) Sam pałac jest bardzo ładnie odrestaurowany, a i przy utrzymaniu parku tez ktoś pracuje. Bardzo pozytywne wrażenia nam towarzyszyły w czasie spaceru, tym bardziej że sporo tam wiewiórek ;)

Pałac Sanguszków w Lubartowie

co ona żarła to nie wiemy, właściwie nie żarła, bo poleciała i zakopała to

park pałacowy w wiosennej odsłonie
Lubartów za nami, jedziemy w stronę Lublina. Przy skrzynce"Przydrożny pomnik - OP80CN" zrobiliśmy przerwę kanapkową i pokrzepieni ruszyliśmy dalej.

Pomnik poświęcony żołnierzom WP i partyzantom - niedaleko miejscowości Niemce
Lublin przywitał nas uliczkami jednokierunkowymi, ale tak to jest jak się chce zaparkować jak najbliżej centrum ;) Po kilku okrążeniach udało się znaleźć miejsce parkingowe. Niestety w strefie płatnego parkowania. Z informacji na parkometrze nie wynikało czy 1 maja jest dniem wolnym od opłat czy tez nie. Na szczęście Lublin działa w strefie MobiParking więc "zaparkowałem" w telefonie, jak się okazało opłata nie została pobrana, więc pewnie święto to święto, wolne od opłat. Z braku czasu zwiedzanie Lublina było bardzo okrojone. Podjęliśmy tylko 3 skrzynki: "Kościół Karmelitów Bosych - OP271A", "Archikatedra Lubelska i Wieża Trynitarska - OP0E06", "Brama Rybna - OP787C". Nie wiem czy dużo straciliśmy nie próbując podejmować innych, ale sądzac po tych trzech to wiele nie straciliśmy. Jednak ependorfki na magnesie to nie jest ulubiony przez nas rodzaj skrzynek. Zresztą warunki były mało sprzyjające - Starówka w Lublinie była dość mocno zatłoczona.


Udało nam się dotrzeć do dziwnych zakamarków, które były... dziwne :)


Ogólnie to się Lublin podobał.




Szczególnie z góry, bo oczywiście jak zobaczyliśmy wieżę to kurcgalopkiem polecieliśmy na górę. Trochę schodów jest - ale widoki warte tego.

w stronę światła



Nie wiedzieć czemu zrobiła się prawie godzina 15, a przed nami jeszcze sporo do przejechania. Zatem koniec zwiedzania - trzeba jechać. Kolejny przystanek wypadł nam na stacji paliw przed Janowem Lubelskim - i tu mieliśmy pozytywna niespodziankę. Nasz keszowóz zżera tylko 8,2 l LPG na 100 km, co jak dla nas jest bardzo dobrym wynikiem :) No to jedziemy dalej. i tak sobie jechaliśmy, jechaliśmy... Krajobraz robił się coraz bardziej pagórkowaty, mignął Rzeszów, jechaliśmy... jeszcze więcej pagórków, zakręty, pagórki, zakręty... i stał się Sanok ;) Tu już trzeba było się posilić. Ewa wynalazła restaurację, która przeszła metamorfozę w "Kuchennych Rewolucjach" Geslerowej. Mnie tam było wsio rawno, nawet były jakieś jadalne potrawy, więc za mocno nie grymasiłem. Ogólnie to nie mam zdania na temat potraw podawanych w tym przybytku. Jak to mówią, dupy nie urywa... może to i w sumie dobrze ;) Ewa też jakoś nie tryskała entuzjazmem. Obiadek zjedzony, to jeszcze spacerek po Sanoku i podjęcie skrzynki "Zamkowe skarby - OP6CE7". Fajny ten Sanok :)



Jakoś nam długo zeszła ta jazda, na kwaterę w Bachlawie dotarliśmy około 21. Sama kwatera sprawiała jak najbardziej pozytywne wrażenie. Dlaczego sprawiała? o tym w następnym wpisie :) Kąpiel i spać, długi ale pozytywny dzień za nami.

Trasa

PS. Z naszych podlaskich 160 m n.p.m przenieśliśmy się na 390 m n.p.m ;)